poniedziałek, 17 listopada 2008

Poniedziałek

Nie dość, że mam obite auto z dwóch stron (zaliczyłam bramę i płot), to na domiar złego rozwaliłam kółko w nowej szafce na dokumenty. Po prostu nie dałam jej rady nieść do biura. P. zapytał przez telefon, czy auto całe. Cóż. Całe. Na razie.

O 10.00 telefon: dzień dobry, ja mam u pani odebrać tłumaczenie? Że que? To proszę przyjść. Przylazł. Daje dokument. Hmm, wygląda znajomo. Zaaraz... to to, co miesiąc temu ktoś wysłał mi skan na maila, miał odebrać, ale jak usłyszał cenę po zrobieniu tłumaczenia to się więcej nie odezwał. Klient skołowany i zaczyna opowiadać: że zlecił to w biurze tłumaczeń X. Twierdzili, że tłumacz nie może się rozczytać, że musieli to przepisywać itd. Zwodzili go przez miesiąc, aż w końcu jego szef pyta: "Gdzie jest k... to tłumaczenie?" to się do nich przejechał. Pamiętał, że jak był u nich pierwszy raz, to była rozruba, bo przyszła osoba z innego biura (w tym samym biurowcu), żeby "wyrazić swoje niezawodolenie", że dwaj panowie (najwyraźniej własciciele biura) zachowują się za głośno. Tym razem jeden z tych panów miał podbite oczy. :D Oba.

Konkluzja: zawsze trzymać kopie tłumaczeń. Dzięki temu jednak klient odebrał tłumaczenie, ale zapłacił 2x więcej względem tego, co mu wmawiali, że zapłaci. LOL.

Brak komentarzy: